Dziś trzecia odsłona kampanii na Nowej Gwinei. Po lądowaniu w ramach Operacji Ri, nocnym rajdzie komandosów australijskich na tyły wroga przyszedł czas na walki opóźniające ruch Japończyków w głąb wyspy. Australijskie wojska terytorialne dowodzone przez doświadczonego majora Owena miały za zadanie powstrzymać ruch napastników na płaskowyżu z lotniskiem. Również tym razem walki miały toczyć się w nocy. Przeciwnik miał 50% przewagę liczebną i poprzedzał natarcie przygotowaniem ogniowym. Australijczycy byli okopani i gotowi do opóźniania (zasada "fighitng withrawal"). Tyle wstępu, oddajmy jednak głos naszemu bohaterowi: podporucznikowi Kelly'emu:
No cóż: nie zostałem komandosem i wróciłem do mojej macierzystej kompanii obrony terytorialnej. Jednostka uzupełniona po pierwszych bojach znowu weszła do akcji. Naszym nowym zadaniem było powstrzymać ruch nieprzyjaciela w głąb wyspy wzdłuż drogi Kokoda. Nasze pozycje rozmieściliśmy w okolicy lotniska na płaskowyżu.
Do mojego plutonu został przydzielony jako "opiekun" major Owen, doświadczony dowódca, który sprawował faktyczne dowództwo nad moim oddziałem. Nie miałem żalu, że moja rola została zmarginalizowana, wszak do tej pory specjalnie nie wykazałem się na placu boju... Major rozmieścił nasze siły w dwóch liniach: w pierwszej 4 sekcje ogniowe + snajper i ciężki karabin maszynowy. W drugiej linii dwie pozostałe sekcje strzeleckie i moździerz. W odwodzie pozostawała jedynie rusznica przeciwpancerna. Major był przekonany, że Japończycy zaatakują - wedle swojego zwyczaju - nocą. W związku z tym oddziały okopały się i przygotowały zasadzki ogniowe. W stosownym momencie mieliśmy użyć flar oświecających.
Nadszedł wreszcie spodziewany wieczór. Czujki doniosły o zbliżających się oddziałach japońskich. Nasze prawe skrzydło było gotowe do zasadzki ogniowej. Pozostali czekali na rozwój sytuacji.Wkrótce pojawienie się Japończyków zapowiedziała nawała z moździerzy. Część naszych schowała się głębiej w dołki strzelnicze ale strat nie było.
Nieprzyjaciel pojawił się od strony północnej i północno wschodniej. Najpierw dobiegły uszu prowokujące strzały snajperów, potem pojawiła się jedna sekcja piechoty. Do tego czasu na naszych pozycjach obowiązywał rozkaz: "wstrzymać ogień". Po godzinie major zdecydował się wypuścić pierwszą flarę. Niestety źle oceniliśmy odległość. Pierwsza z japońskich sekcji piechoty była co prawda w otwartym terenie jednak poza zasięgiem ognia karabinowego. Jedynie operator karabinu maszynowego mógł się jako tako wykazać, dzięki temu nieprzyjaciel trzymał się bliżej poziomu trawy. Nasz pamiętający czasy Wielkiej Wojny karabin maszynowy Lewis na szczęście się nie zaciął.
Szybko okazało się, że pojawiająca się piechota miała za zadanie jedynie rozpoznać nasze pozycje. Już wkrótce z północnej strony płaskowyżu zaczęły pojawiać się główne siły japońskie. Widząc nieprzyjaciela major zdecydował wypuścić drugą flarę. Dzięki niej Japończycy trzymali się na dystans i prowadzili z nami walkę ogniową. Niestety w związku z tym pojawiły się pierwsze straty po naszej stronie.
Po drugiej przyszła trzecia - ostatnia - flara. Wtedy Japończycy ruszyli do ataku od północy. Lewoskrzydłowa sekcja sierżanta Sharpa wystawiona na skoncentrowany ogień japońskich karabinów maszynowych topniała w oczach. W pewnym momencie przy świetle flary Japończycy zdecydowali się na szybki atak wręcz. Australijscy terytorialsi ulegli przewadze nieprzyjaciela i zostali wycięci do nogi. Japończycy zadowolili się chwilowo uzyskaną zdobyczą i przeszli do obrony. Na to właśnie czekała obsługa naszego moździerza. Kapral Lobber odmierzył odległość i wypuścił granat. Pierwszy spudłował, wprowadził poprawkę i drugi wszedł już w cel. Dwóch Japończyków zawyło z bólu i oddział skrył się w zajętych właśnie dołkach strzelniczych.
W tym samym mniej więcej momencie ze wschodu ruszył do ataku drugi oddział japońskiej piechoty. Miał przed sobą inną przetrzebioną sekcję naszej piechoty. Sprawa wydawała się przesądzona. Koncentryczny atak z dwóch stron musiał zakończyć się totalną klęską.
W tym jednak momencie do akcji wkroczył mjr Owen. Jego zimna krew i pogarda śmierci wlały nowego ducha w naszych żołnierzy. Kolejna salwa z lekkiego moździerza wpadła między Japończyków skutecznie zatrzymując ich w miejscu na dłuższy czas. Wszystkie sekcje piechoty niemal jednocześnie wykonywały rozkazy. Dzięki temu udało się całkowicie zmienić ugrupowanie tak, aby przygotować się na przyjęcie wrogiego ataku.
Dwie sekcje piechoty usunęły się sprzed frontu nacierających od wschodu Japończyków i przygotowały zasadzkę na skrzydle. sekcja MMG zmieniła front na północ i także była gotowa do oddania salwy. Gdy tylko Japończycy z okrzykiem Banzai! zbliżyli się na bezpośrednią odległość przywitał ich skoncentrowany ogień ze skrzydła wybijając połowę żołnierzy. Ci, którzy dopadli do naszych atakowali dość niemrawo. Australijscy farmerzy bronili się twardo i walczyli do ostatniego ... Japońskiego żołnierza.
W rękach majora Owena nasze niedoświadczone wojsko zamieniło się w oddziały weteranów. Błyskawicznie zajmowano nowe pozycje tak aby optymalnie przygotować się na kolejne posunięcia nieprzyjaciela. W jednej chwili dwie odwodowe sekcje piechoty zajęły pozycje w domkach, a te postrzelane dotąd opóźniały wroga na przedpolu. Gdy przeciwnik był już bardzo blisko nagle ... walka ucichła. W tych zapasach po raz kolejny Japończycy nie dotrzymali pola Australijczykom. Jeszcze raz się udało - pomyślałem. Szczęście, że był między nami major Owen, gdyby nie on, nie wiem jakby się to mogło skończyć.
Tyle relacji naszego bohatera, który tym razem dzielnie - niczym sir Robin - wycofywał się z kolejnych pozycji i finalnie nie oddał ani jednego strzału w stronę nieprzyjaciela. Szczęśliwie nie musiał, bo faktycznym dowódcą australijskiego ugrupowania był major Owen.
Przy okazji tego scenariusza miałem okazję przekonać się jaką potęgą jest wyższy dowódca na polu walki. Wydanie rozkazów jednocześnie czterem dodatkowym oddziałom daje wielką przewagę. Pozwala nawet niedoświadczonej zgrai dotrzymać pola i wybijać po kolei wrogie jednostki, bądź bardzo szybko zmieniać ugrupowanie całego niemal plutonu w jednej sekundzie.
Inną ciekawostką, która przydała mi się w tej bitwie była jedna z australijskich cech narodowych: Fighting Withrawal, jak ulał pasująca do tej konkretnej bitwy. Każdy oddział australijski, wykonując rozkaz Advance (w kierunku własnej krawędzi stołu), może po zakończeniu ruchu przejść w Ambush. Dzięki tej zasadzie udało się powstrzymać japoński walec Banzai jaki toczył się w stronę moich pozycji
No i jeszcze Never Give up. Gonzo dostawał piany gdy szarżując moje oddziały nie mógł ich złamać za pierwszym razem. Zdarzyło się, że walka wręcz trwała 3 tury i na placu boju pozostali niedoświadczeni Australijczycy.
Czasem po cichu przyznaję Gonzowi rację, że Australijczycy są przepakowani nie tylko pod względem wzrostu ale i "walorów użytkowych", gdyż ich zdolności narodowe w 120% dyskontują cechy japońskie. Cóż jednak poradzić skoro dodatek pisał Australijczyk. Bliższa koszula ciału...
Doceniam taki "klimaciarski" opis. Dzięki za bardzo fajny raport bitewny! :)
OdpowiedzUsuńAdvance w stronę swojej krawędzi i przejście w Ambush to jest jednak gruba sprawa. Nie ma jak podejść by nie dostać z dwóch czy trzech wpierających się oddziałów...
OdpowiedzUsuńDo tego konkretnego scenariusza owszem jak znalazł. Do kolejnych już mniej. IMHO za bardzo rozproszyłeś siły. Na Twoim miejscu od wschodu (gdzie jak widziałeś miałem rozwinięte główne siły dałbym oddziały wiążące ogniem, a od północy rzucił całość sił piechoty do szybkiego ataku oskrzydlającego. Wymagałoby to ode mnie porzucenia ciepłych dołków strzelniczych i przyjęcia bitwy na Twoich warunkach.
UsuńMiło mi się czytało - dzięki za opracowanie raportu w atrakcyjnej formie. A co do OP Australijczyków: przecież wygrali wojnę. A Japończycy przegrali. Zasady muszą to odzwierciedlać ;)
OdpowiedzUsuń