niedziela, 11 marca 2018

Relacja - kampania NG - scenariusz 2



Zgodnie z obietnicą przedstawiam relację z kolejnej: drugiej bitwy należącej do kampanii Nowa Gwinea, którą oglądać będziemy oczami młodego podporucznika Thomasa Kellego. Jego pierwsze doświadczenia z Japończykami mogliśmy obserwować w czasie operacji Ri, która o mały włos nie zakończyła się zejściem śmiertelnym naszego bohatera. Tym razem podporucznik Kelly po wyjściu ze szpitala i - jakim takim - podleczeniu oparzeń po spotkaniu z japońskim miotaczem ognia dołącza do grupy komandosów. Celem działań tej grupy jest - działając na zapleczu japońskich wojsk inwazyjnych - zmuszenie przeciwnika do większego respektu dla broniących wyspy wojsk australijskich. Doświadczeni żołnierze, wyposażeni obficie w broń automatyczną i materiały wybuchowe mieli zniszczyć japońską placówkę w jednej z nowogwinejskich wiosek. Oddajmy jednak głos naszemu bohaterowi.

Dwa miesiące zabrała mi rekonwalescencja po ranach nabytych w czasie lądowania Japończyków na Nowej Gwinei. W tym czasie wróg posuwając się raźno naprzód zajął sporty obszar północnej części wyspy. Nasze skromne wojska próbowały opóźniać ten marsz jednak zmuszone były - w związku z jego dużą przewagą liczebną - do wycofywania się na kolejne rubieże. Wychodząc ze szpitala nie miałem pojęcia gdzie obecnie stacjonuje moja macierzysta jednostka. W związku z niedoborem kadr dostałem nowy przydział do australijskiej jednostki specjalnej. 

Od razu zaangażowałem się w trening chcąc dorównać sprawnością moim kolegom z jednostki. Po krótkim czasie doszły rozkazy wykonania zadania na tyłach wojsk japońskich. Jako dobrze znający topografię wyspy zostałem wybrany do dowodzenia jedną z sekcji komandosów i poprowadzenia oddziału w nakazany obszar. 


 Następnego wieczora dwie sekcje commando w towarzystwie miejscowych przewodników wraz z trzema drużynami specjalnymi wyposażonymi w materiały wybuchowe ruszyły w kierunku północnym. Poruszając się nocami przez dżunglę stosunkowo łatwo udało nam się pokonać japońskie ubezpieczenia i dotrzeć do miejsca przeznaczenia, którym była niewielka wioska, gdzie stacjonowała jedna z nieprzyjacielskich jednostek. Skryci w dżungli obserwowaliśmy przez pewien czas wrogi teren. Opanowaliśmy rutynę wartowników i lokalizację większości wrogich pododdziałów w obrębie obozu.


Wreszcie, gdy warunki pogodowe sprzyjały, kapitan Stetson dowodzący całą naszą wyprawą wydał decyzję o ataku. 


Plan nocnego ataku zakładał, że dwie drużyny wyposażone w materiały wybuchowe miały dotrzeć najkrótszą drogą do domów, w których stacjonowały oddziały japońskie, trzecia sekcja miała podobne zadanie obchodząc wioskę od strony wschodniej. Gros sił komandosów: czyli dwie pełne sekcje miały za zadanie jak najszybciej dostać się do wnętrza wioski. Plan zakładał zsynchronizowany atak przy użyciu materiałów wybuchowych. Ocaleli wrogowie mieli zostać wyeliminowani przez nas ogniem broni maszynowej.

Atak rozpoczął się gdy wszyscy strażnicy zaczęli poruszać się w stronę południową. Dzięki temu nasze siły główne mogły bez przeszkód wejść do wioski.Niestety po stronie południowej znajdowały się nasze sekcje saperskie. 


 

Jedna z nich znalazła się na tyle blisko japońskiego strażnika, że wzbudziło  to jego zaniepokojenie. Obrócił głowę i zobaczył dwa tuziny komandosów wkraczających do wioski. Rozległ się gwizdek alarmu i japońscy żołnierze zaczęli się budzić. I tyle z efektu zaskoczenia.



Trzeba było podjąć walkę z przeciwnikiem dwukrotnie liczniejszym od sił własnych. Sekcje minerskie raczej nie miały już szans na podłożenie materiałów wybuchowych i zmuszone były improwizować. Para sierżanta Richardsona odważnie rzuciła się do ataku na stanowisko japońskiego ckm. Podbiegli na odległość szturmową i wymietli serię do okopu. Jeden z przeciwników osunął się śmiertelnie ranny. Niestety pozostali prędko dopadli do swojej broni i roznieśli lekkomyślnych komandosów. Pozostałe pary nie podejmowały tak karkołomnych działań i poczęły posuwać się ostrożnie naprzód w kierunku zabudowań.



Wewnątrz wioski siły główne napotkały oddział Japończyków dowodzony przez podporucznika i wdały się w z nim w wymianę ognia. Nieprzyjaciel ponosił straty i doraźnie sytuacja wyglądała na opanowaną. Wtem z pobliskiej chałupy wyskoczył tuzin skośnookich wojowników i z krzykiem "Banzai" rzucił się na dowodzoną przeze mnie sekcję commando. Cóż, nie miałem doświadczenia w tego typu walkach i dałem się zaskoczyć. Japończycy roznieśli nas na bagnetach. Większość moich żołnierzy zginęła, mnie udało się ukryć w gdzieś w krzakach. 



Dalsze losy starcia znam z relacji kapitana Stetsona. Nocna potyczka trwała do rana. Druga sekcja commando dokonała zemsty za straty poniesione przez pobratymców. Z bezpośredniej bliskości oddano celne salwy z całej posiadanej broni maszynowej dziesiątkując Japończyków, a następnie ruszono do walki wręcz gdzie bagnetem i kolbą wybito wrogi oddział. Po krótkiej chwili podobny los spotkał drugi z Japońskich oddziałów.
Tymczasem wrogi dowódca próbował bezskutecznie zaprowadzić ład w japońskich szeregach. W związku z tym schował się w jednym z domków próbował przeczekać bitwę. Nasza drużyna komandosów przeczesywała  teren wioski w jego poszukiwaniu.



Tymczasem  po południowej stronie wioski nasi saperzy włączyli się do działań. Jedna z par podczołgawszy się do karabinu maszynowego strzelającego na oślep w stronę dżungli rzuciła w okop granaty i w walce wręcz wyeliminowała oddział nieprzyjaciela, zajmując ich pozycję. Jeden z naszych saperów został w walce ciężko ranny i tym samym wyeliminowany z walki. Słysząc strzelaninę inna drużyna japońska ruszyła w stronę okopu celem odzyskania pozycji. Ocalały saper widząc przeważające siły wroga opuścił pozycję ewakuując i ewakuując rannego towarzysza umknął w stronę dżungli.



Po drugiej stronie wioski inna sekcja saperów próbowała podłożyć ładunki pod jedną z chat by zadać straty przebywającemu tam oddziałowi japońskiemu. Niestety dostrzeżeni i ostrzelani, zostali zmuszeni do schronienia się w sąsiednim budynku. Wymiana strzałów nie wróżyła powodzenia akcji. W związku z tym dwójka saperów potajemnie wyczołgała się z chaty, a następnie jednym susem dotarła do budynku zajmowanego przez wrogi oddział.


  
Po chwili drzwi i połowa chaty wyleciała w powietrze, czterech Japończyków padło, a reszta w oszołomieniu próbowała się zebrać. Wybuch był słyszalny i widoczny w całej wiosce. Inna z drużyn japońskich dostrzegając kolejne ognisko zagrożenia ruszyła pędem w tę stronę. Tymczasem saperzy wykonawszy zadanie wycofali się w kierunku dżungli. 

W centrum wioski drużyna komandosów zlokalizowała nieopatrznie ostrzeliwującego się z broni ręcznej japońskiego dowódcę i w szybkim ataku wręcz wyeliminowała go z dalszych  działań.

Walka dobiegła końca. Akcja typu "Hit and Run" zakończyła się pełnym sukcesem. Wojska japońskie w wiosce zostały zdziesiątkowane i - co najważniejsze - nabrały większego respektu do naszych wojsk. Kapitan Stetson został za tę akcję wyróżniony w rozkazie dowódcy batalionu, a ja ... cóż dostałem przeniesienie z powrotem do oddziałów milicji terytorialnej. To nic, jeszcze pokażę żółtkom, jak potrafi bronić swojej ziemi australijski oficer rezerwy. 

Tyle relacji podporucznika Kellego, którego niestety ominie dalsza kariera dowódcy oddziału komandosów ale najprawdopodobniej będzie miał jeszcze okazję wykazać się dowodząc oddziałami australijskiej obrony terytorialnej w niejednej bitwie.

Gdy patrzę na scenariusz Salamaua Raid to mieszają mi się dwa rodzaje uczuć:
Z jednej strony tego typu - niewielki w gruncie rzeczy - scenariusz (po każdej stronie jest nie więcej niż 5 kości) teoretycznie zapewnia dość dynamiczną rozgrywkę. Pierwsza część (tzw faza infiltracji) polegająca na zajęciu pozycji wyjściowych do ataku najbardziej przypomina mi grę Commandos Behind the enemy lines gdzie atakujący musi przechytrzyć zachowujących się mniej lub bardziej przewidywalnie wartowników.


Jednocześnie mam pewien niedosyt jeśli chodzi o zasady wykrycia wroga przez strażników. Odnoszę wrażenie, że atakujący ma nikłe szanse na skryte podejście pod wrogi obiekt. Jedynie większemu doświadczeniu i lepszemu uzbrojeniu moich wojsk mogę zawdzięczać końcowe zwycięstwo. Już w pierwszej turze wartownicy wroga zostali zaniepokojeni (samą obecnością mojego small teamu w odległości 12") i wykonali gwałtowny ruch, który doprowadził do wykrycia moich oddziałów i wzbudzenia alarmu. W tej sytuacji miałem do czynienia ze 100% sił nieprzyjaciela. Szczęśliwie udało mi się wyeliminować większą liczbę nieprzyjacielskich oddziałów i w porę czmychnąć do dżungli.
Ponadto zastanawia mnie w jaki sposób w fazie infiltracji powinny zachowywać się oddziały obrońcy pozostające w spoczynku (ich kości nie ma w worku). Zasady nie precyzują czy atakujący może czy też nie wyeliminować je bez wzbudzania alarmu, np. poprzez atak wręcz.

Podsumowując zasady Rajdu rokują, a scenariusz jest dość ciekawy, kameralny i teoretycznie krótki. Teoretycznie gdyż niejasne zasady Rajdu (lub też brak doświadczenia w poruszaniu się po nich) zmuszały nas do poświęcenia sporej ilości czasu na wyjaśnianie wątpliwości. Sprawę komplikowała dodatkowo walka nocna, która mocno determinowała sposób i możliwości prowadzenia walki. Mimo wykrytych mankamentów, chętnie zagrałbym jeszcze raz podobny scenariusz.

1 komentarz:

  1. Fajny raport, dzięki takiej formie lepiej się go czytało.

    OdpowiedzUsuń